Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/51

Ta strona została przepisana.

cy, „lewici“ w tej chwili schodzący tłumem po stopniach świątyni (bo to był moment zmiany służby), nie zwrócili uwagi na dwóch przybyłych, z których jeden, p. de Charlus, miał oczy spuszczone, aby okazać, że i on nie interesuje się nimi. Robił wrażenie, że sobie toruje drogę pośród nich. „Kwitnij, droga nadziejo świętego narodu“ — powiadał, przypominając sobie wiersze Racine’a, użyte w całkiem innym sensie. „Co proszę?“ spytał lokaj niezbyt obyty z klasykami. P. de Charlus nie odpowiedział mu, bo wkładał niejaką dumę w to aby się nie liczyć z pytaniami i aby iść przed siebie prosto tak jakby nie było innych gości w hotelu i jakby istniał w świecie tylko on jeden, baron de Charlus. Ale ciągnąc dalej wiersze Josabety: „Pójdźcie, pójdźcie, dziewczęta“, uczuł niesmak i nie dodał jak ona: „Trzeba je zawołać“, bo ta młodzież nie doszła jeszcze wieku, w którym płeć jest całkiem zdeklarowana i który podobał się panu de Charlus. Zresztą, jeżeli napisał do lokaja pani de Chevregny (ponieważ nie wątpił o jego gotowości), wyobrażał go sobie bardziej męskim. Zbliska wydał mu się bardziej zniewieściały, niżby baron pragnął. Oznajmił mu, iż myślał że chodzi okogo innego, bo znał z widzenia innego lokaja pani de Chevregny, którego w istocie zauważył na koźle. Tamten był kawał ordynarnego chłopa, całkowity kontrast tego, który przeciwnie, uważa-

47