Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/74

Ta strona została przepisana.

Paryżu nabierały pełnej wartości w poniedziałek popołudniu w la Raspelière.
Ledwie usiedli dokoła stołu nakrytego czerwono haftowanym obrusem, pod międzyścieżami „en camaїeu“, podawano im placek normandzki, kruche ciasto, placki w kształcie łódki wypełnione koralowemi wiśniami, inne zwane „dyplomatami“; i natychmiast owi goście, znalazłszy się w pobliżu głębokiej czary lazuru, na którą otwierały się okna i której nie podobna było nie widzieć równocześnie z nimi, ulegali głębokiemu przeobrażeniu, zmieniającemu ich w coś cenniejszego. Co więcej, zanim się ich nawet ujrzało, kiedy się przybywało w poniedziałek do pani Verdurin, ludzie, którzy w Paryżu znudzonem spojrzeniem obejmowali wytworne zaprzęgi przed wspaniałym pałacem, tu czuli że im serce bije żywiej na widok paru lichych dorożek pod świerkami la Raspelière. Niewątpliwie, było to stąd, że ta wiejska rama była inna; dzięki tej transpozycji, wrażenia światowe odzyskały świeżość. Było to także dlatego, że lichy powozik wynajęty dla odwiedzenia pani Verdurin łączył się z pojęciem pięknego spaceru i poważnego „ryczałtu“ zgodzonego z woźnicą, który zażądał „tyle“ za cały dzień. Ale ciekawość, lekko zaostrzona obecnością gości jeszcze nie podobnych do zidentyfikowania, płynęła także stąd, że każdy pytał sam siebie: „Kto to może być ta-

70