Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-03.djvu/87

Ta strona została przepisana.

— Doprawdy, zrobiłbyś to? — rzekł do Morela, śmiejąc się i przysuwając się bliżej.
— I jak! — rzekł Morel, widząc że nie razi barona szczerością swoich istotnych pragnień.
— To niebezpieczne — rzekł p. de Charlus.
— Spakowałbym rzeczy zawczasu i dałbym nogę nie zostawiając adresu.
— A ja? — spytał p. de Charlus.
— Zabrałbym pana z sobą, rozumie się — skwapliwie powiedział Morel, który nie pomyślał o tem coby się stało z baronem, jako że to była najmniejsza jego troska. O, wie pan, jest dziewczyna, któraby mi się bardzo nadała; szwaczucia, ma sklep w pałacu księcia Błażeja.
— Córka Jupiena — wykrzyknął baron w chwili gdy się zjawił garson. — Och, za nic! — dodał, czy że obecność trzeciej osoby ostudziła go, czy że nawet w tego rodzaju czarnych mszach, w których lubował się plugawieniem rzeczy najświętszych, nie zdolny był poświęcić osób, które darzył sympatią. — Jupien jest zacny człowiek, ta mała jest urocza, to byłoby szkaradnie skrzywdzić ich.
Morel uczuł iż zaszedł za daleko i zamilkł, ale spojrzenie jego dalej ścigało w próżni dziewczynę, przy której pragnął swego czasu być przezemnie tytułowany per „drogi wielki artysto“ i u której zamówił kamizelkę. Bardzo pracowita z natury, dziewczyna nie wyjechała na wakacje, ale

83