Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 01.djvu/121

Ta strona została przepisana.

niepokojem. Że jednak niepokój ten nie mógłby się zrodzić bez uprzedniej słodyczy, że nawet potem chwilowa słodycz potrzebna jest aby pozwolić znosić mękę i zapobiec zerwaniu, skrywanie tajnego piekła, jakiem jest pożycie z tą kobietą, komedja posuwająca się aż do popisu rzekomą harmonią, zawierają coś prawdy, pewien związek między przyczyną a skutkiem, jeden z warunków umożliwiających produkcję cierpienia.
Nie dziwiłem się już, że Albertyna jest tutaj i że ma jutro wyjść jedynie ze mną lub pod opieką Anny. Te nawyki wspólnego życia, te wielkie linje ograniczające moją egzystencję, nieprzebyte dla nikogo poza Albertyną, a także (w przyszłym, nieznanym mi jeszcze planie mego późniejszego życia, niby wykreślony przez architekta plan budowli, które powstaną aż znacznie później) dalekie, równoległe do nich i obszerniejsze linje szkicujące we mnie, niby samotną pustynię, sztywną i monotonną nieco formułę moich przyszłych miłości — to wszystko wykreśliła w istocie owa noc w Balbec, kiedy w kolejce, skoro mi Albertyna wyznała kto ją wychował, zapragnąłem ją za wszelką cenę uchronić od pewnych wpływów i nie puszczać jej od siebie przez kilka dni. Dnie następowały po dniach, przyzwyczajenia te stały się machinalne; ale na podobieństwo owych obrzędów których sens próbuje odczytać historja, komuś, ktoby mnie spytał, co znaczy to odludne życie, w którem zamykałem się do