Aby nas ustrzec od niedyskretnych oczu, okna w obu łazienkach nie były gładkie, ale zmarszczone sztucznym i niemodnym szronem. I nagle słońce barwiło żółto ten szklany muślin, złociło go, i odsłaniając pomału we mnie dawniejszego młodego człowieka, którego długo skrywało przyzwyczajenie, upijało mnie wspomnieniami, tak jakbym był gdzieś wśród drzew, w cieniu złocących się liści, w których nie brakło nawet ptaka. Bo słyszałem Albertynę gwiżdżącą bez przerwy:
Szaleństwem są, ach, cierpienia,
Szaleńszy kto słucha ich...
Zbyt ją kochałem, aby się nie uśmiechać radośnie z jej złego smaku w muzyce. Piosenka ta zachwycała zresztą poprzedniego lata panią Bontemps; dowiedziawszy się niebawem, że to „tandeta“, przestała skłaniać Albertynę do zaśpiewania jej przy gościach, ale zastąpiła ją inną:
Pieśń pożegnania, ze źródeł zmąconych...
Ale z kolei i ta melodia stała się „starą katarynką Masseneta, którą ta smarkata kotłuje nam głowę“.
Przechodziła chmura, zaćmiewała słońce, wstydliwe i gęste listowie szklane gasło i wsiąkało w szarość.
Za gotowalnię służyła Albertynie łazienka, którą mama, mając drugą w innej części mieszkania,