Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 01.djvu/270

Ta strona została przepisana.

nigdy nie być sama, nigdy nie być wolna, nie zatrzymywać się ani chwili przed bramą kiedy wracała, kazać sobie — ilekroć miała telefonować ostentacyjnie towarzyszyć komuś — Franciszce, Annie — ktoby mi mógł powtórzyć jej słowa. Kiedy były na spacerze z Anną, zawsze zostawiała mnie z nią samego, niby to przypadkiem, abym mógł się szczegółowo wypytać o to jak spędziły czas. Z tą cudowną uległością kłóciły się przelotne odruchy niecierpliwości, rodzące we mnie pytanie, czy Albertyna nie kryje chęci strząśnięcia swego łańcucha. Przygodne fakty wspierały mój domysł. I lak, pewnego dnia, będąc sam, spotkałem w pobliżu Passy Gizelę; rozmawialiśmy chwilę. W trakcie rozmowy, dość rad że mogę to oznajmić Gizeli, powiedziałem że stale widuję Albertynę. Spytała, gdzie mogłaby ją znaleźć, bo właśnie ma jej coś do powiedzenia. — Co takiego? — Et, coś co tyczy jej koleżanek. — Co za koleżanek? Mógłbym cię może objaśnić, co oczywiście me przeszkodzi ci widzieć jej. — Och, dawnych koleżanek, nie przypominam już sobie nazwisk, — rzekła Gizela mglisto, wycofując się. Pożegnała mnie, sądząc że zachowała wszelką ostrożność i że niczem nie zbudziła mojej nieufności. Ale kłamstwo jest niewybredne, tak mało mu trzeba aby wyszło na jaw! Jeśli chodziło o dawne koleżanki, których nazwisk nawet nie znała, czemu Gizela właśnie potrzebowała mówić z Albertyną? Ten przysłówek, dość