sobie naprawdę wyobrazić. Wypytywałem dalej Annę, podczas gdy Albertyna, przez dyskrecję i aby mi zostawić wszelką swobodę badania (czy domyślała się czego?), umyślnie długo się przebierała w swoim pokoju.
— Zdaje mi się, że wujostwo Albertyny bardzo mnie lubią — powiadałem niebacznie, zapominając o charakterze Anny.
Natychmiast ujrzałem, że jej lepka twarz zmienia się; niby sfermentowany sok zdawała się zmącona na zawsze. Usta stały się gorzkie. Nie zostało już w Annie nic z owej młodzieńczej wesołości, którą, jak cała jej gromadka i mimo swej chorowitości, roztaczała w pierwszym roku mego pobytu w Balbec, a która teraz znikała u niej tak szybko. Prawda, że Annie przybyło od tego czasu kilka lat. Ale miałem mimowoli wskrzesić tę wesołość, zanim Anna, która spieszyła się do domu na obiad, pożegnała się ze mną.
— Jest ktoś, kto cię dziś przedemną szalenie chwalił — rzekłem.
Natychmiast promień radości rozświecił jej oczy: robiła wrażenie, że mnie naprawdę kocha. Unikała mego spojrzenia, ale śmiała się w przestrzeń oczami, które nagle stały się całkiem okrągłe. „Kto taki?“ — pytała z naiwnem i łakomem zainteresowaniem. Wymieniałem osobę: ktokolwiek by to był, Anna czuła się szczęśliwa.
Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 01.djvu/92
Ta strona została przepisana.