Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/121

Ta strona została przepisana.

bertyny zbyt długo samej. Nie dlatego żeby mogła zrobić zły użytek w tej swobody (nie mogła wiedzieć kiedy wrócę, zresztą o tej porze wizyta u niej lub wyjście z domu byłyby zbyt rażące), ale żeby się jej moja nieobecność zbytnio nie dłużyła. Toteż oświadczyłem profesorowi i panu de Charlus, że nie mam wiele czasu. „Chodź pan i tak — rzekł p. de Charlus, już raczej przygaszony, ale czujący potrzebę przedłużania, przeciągania rozmowy. Ten sam rys zauważyłem już, tak samo jak u barona, u księżnej Oriany; rys ów, szczególnie właściwy tej rodzinie, przejawia się naogół u wszystkich tych, co wyżywając się intelektualnie jedynie w rozmowie — to znaczy wyżywając się nie całkowicie — czują się niezaspokojemi nawet po kilku godzinach spędzonych razem i coraz to chciwiej czepiają się wyczerpanego partnera, mylnie żądając od niego nasycenia, którego uciechy towarzyskie dać nie mogą.
— Chodź pan — dodał baron; to jest najprzyjemniejszy moment zabawy, chwila kiedy goście poszli, moment dony Sol; miejmy nadzieję, że się zakończy mniej smutno. Szkoda że pan się spieszy, prawdopodobnie do rzeczy, których lepiejby ci było nie robić. Wszyscy się dziś spieszą: ludzie odchodzą w momencie gdy powinnoby się przychodzić. Jesteśmy tu jak filozofowie Couture’a; to byłby moment na zrekapitulowanie wieczoru, na to, co w stylu wojskowym nazywa się krytyką ope-