Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/124

Ta strona została przepisana.

ro pan jest cierpiący, trzeba uważać, przyniosę panu futro. Nie, niech pan sam nie idzie, zabłąka się pan i gotów się pan zaziębić. Cóż za lekkomyślny człowiek, a nie ma pan przecie czterech lat, trzebaby panu starej niani, jak ja, aby dbać o pana.
— Niech się pan nie deranżuje, baronie, ja pójdę — rzekł Brichot, który się natychmiast oddalił; nie zdając sobie może ściśle sprawy z bardzo żywej przyjaźni pana de Charlus dla mnie i z uroczych momentów serdeczności i prostoty, przegradzających jego oszalałe napady manji wielkości i manji prześladowczej, profesor bał się, że p. de Charlus, którego mu pani Verdurin powierzyła jako jeńca, zechce poprostu, pod pozorem mego palta, odszukać Morela i zniweczyć tem plan pryncypałki.
Tymczasem Ski usiadł do fortepianu, do którego nikt go nie zapraszał, i komponując sobie — zapomocą uśmiechniętego zmarszczenia brwi, spojrzenia w dal i lekkiego skrzywienia ust — wyraz, który uważał za „artystyczny“, nalegał na Morela, aby zagrał coś Bizeta.
— Jakto, pan nie lubi tego, tej łobuzerskiej strony muzyki Bizeta? Ależ, drogi panie — mówił Ski z owem grasejowaniem litery „r“ które mu było właściwe — to jest czarhujące!
Morel, który nie lubił Bizeta, oznajmił to z prze-