Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/156

Ta strona została przepisana.

możliwe psy, ale ja o to nie dbam; uważam, że błoto i świństwa ciskane przez osobnika, którego omal nie wyrzucono z Jockey-clubu za szachrowanie w karty, może spaść tylko na niego. I na miejscu Joasi d’Agen, szanowałbym na tyle swój salon, aby w nim nie było mowy o podobnych tematach i aby nie włóczono u mnie moich krewnych w błocie. Ale niema już towarzystwa, niema reguł, niema konwenansów, tak w rozmowie jak w toalecie. Tak, drogi panie, to koniec świata. Wszyscy się zrobili tacy źli. Istny wyścig, kto powie więcej złego o innych. Ohyda.
Będąc od dzieciństwa tchórzem, jak w Combray, kiedym uciekał aby nie widzieć koniaku podsuwanego dziadkowi, oraz próżnych wysiłków babki, błagającej go aby nie pił, miałem tylko jedną myśl: uciec od Verdurinów przed egzekucją Charlusa.
— Muszę koniecznie iść — rzekłem do profesora.
— Idę z panem — odparł — ale nie możemy się wymknąć po angielsku. Chodźmy się pożegnać z panią Verdurin — zakończył profesor, kierując się do salonu z miną dziecka, które przy zabawie w fanty zagląda „czy można wrócić“.
Podczas gdyśmy rozmawiali, Verdurin, na znak żony, zabrał Morela. Gdyby nawet zresztą, po głębszem zastanowieniu, pani Verdurin uznała, że roztropniej jest odłożyć te rewelacje, nie byłaby zdolna tego uczynić. Są pewne pragnienia — czasem