Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/159

Ta strona została przepisana.

niebnej wspólnoty z plugawą figurą, której nie przyjmują nigdzie — dodała, nie zważając że to jest nieprawda i zapominając że baron bywał u niej prawie codzień. Jest pan pośmiewiskiem całego konserwatorjum — dodała, czując że to jest najskuteczniejszy argument; miesiąc więcej, a pańska przyszłość artystyczna jest złamana, podczas gdy bez Charlusa powinienbyś pan zarabiać więcej niż sto tysięcy rocznie.
— Ale ja nigdy nic nie słyszałem, zdumiewa mnie pani, jestem pani bardzo wdzięczny — wybąkał Morel ze łzami w oczach.
Ale, zmuszony równocześnie udawać zdziwienie i pokrywać wstyd, był bardziej czerwony i bardziej się pocił, niż gdyby odegrał pod rząd wszystkie sonaty Beethovena; w oczach jego zjawiły się łzy, których mistrz z Bonn z pewnością by mu nie wycisnął.
— Jeżeli pan nic nie słyszał, to chyba pan jeden! Ten pan baron ma obrzydliwą reputację i paskudne historje. Wiem, że policja ma go na oku, co jest zresztą dla niego najszczęśliwsze, jeżeli nie ma skończyć tak, jak wszyscy jemu podobni, zamordowany przez apaszów — dodała, bo myśl o Charlusie przywodziła jej na pamięć impertynencje pani de Duras; toteż w przypływie wściekłości starała się pogłębić jeszcze rany, jakie zadawała — nieszczęsnemu Charlie, i pomścić te, które sama otrzymała tego wieczora. — Zresztą nawet materjal-