Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/169

Ta strona została przepisana.

de Charlus, jak stał niemy, zdrętwiały, zgłębiając swoje nieszczęście i nie rozumiejąc jego przyczyny, nie znajdując słowa, podnosząc oczy kolejno na wszystkich obecnych, z miną badawczą, oburzoną, błagalną, zdającą się pytać nietyle co się stało, ile co ma odpowiedzieć. A przecie p. de Charlus posiadał wszystkie zasoby nietylko wymowy ale zuchwalstwa, kiedy, zdjęty oddawna kipiącą w nim wściekłością, przygważdżał kogoś osłupiałego zapomocą najkrwawszych słów, wobec zgorszonego towarzystwa, nie przypuszczającego nigdy aby się można było posunąć tak daleko. W takich wypadkach p. de Charlus ział ogniem, miotał się w istnych atakach, które wszystkich przyprawiały o drżenie. Ale bo wówczas baron miał inicjatywę, atakował, mówił to co chciał (jak Bloch umiał żartować z Żydów, a rumienił się, kiedy ktoś wymówił to słowo przy nim). Może, gdy ujrzał że państwo Verdurin odwracają oczy i że mu nikt nie przyjdzie z pomocą, oniemił go doraźny ból, a zwłaszcza obawa przed przyszłam cierpieniem; i to, że nie namontowawszy się zgóry i nie nastroiwszy swego gniewu, nie mając gotowej wściekłości w zanadrzu, zaskoczony nagle, otrzymał cios w chwili gdy był bez broni. Wrażliwy, histeryczny, baron był człowiekiem szczerze impulsywnym, ale pozornie tylko odważnym; nawet pozornie złym (czego się zawsze domyślałem i co mi go czyniło sympatycznym). Ludzi, których nienawidził, nienawi-