Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/170

Ta strona została przepisana.

dził dlatego, iż sądził że nim gardzą; gdyby byli dlań mili, wówczas, zamiast się upijać wściekłością, uściskał by ich; nie miał normalnych reakcyj obrażonego na honorze człowieka. W środowisku przy tem nie będącem jego sferą, czuł się mniej swobodny i mniej odważny niż w „faubourg“. Faktem jest, że w tym pogardzanym salonie, ów wielki pan (którego wyższość nad „łykami“ nie bardziej była z nim zrośnięta, niż u któregoś z jego przodków, drżącego przed trybunałem rewolucyjnym), dotknięty paraliżem wszystkich członków i języka, umiał jedynie rzucać na wszystkie strony przerażone spojrzenia, oburzone własną krzywdą, błagalne i pytające. W tak okrutnej a nieprzewidzianej sytuacji, ten wielki pyskacz umiał jedynie wyjąkać: „Co to znaczy, co się stało?“ Nie dosłyszano go nawet. I wiekuisty gest panicznego strachu tak mało się zmienił, że ten starszy pan, któremu się zdarzyła niemiła przygoda w paryskim salonie, powtarzał bezwiednie kilka szematycznych póz, w jakich dawna rzeźba grecka wystylizowała przestrach nimf ściganych przez bożka Pana.
Ambasador w niełasce, biurokrata przeniesiony nagle w stan spoczynku, chłodno przyjęty światowiec, zawiedziony kochanek, rozważają często przez całe miesiące wypadek, który stał się grobem ich nadzieji; obracają go na wszystkie strony niby granat wydobyty niewiadomo skąd i niewiadomo przez kogo, bez mała jak aerolit. Chcieliby poznać skład-