Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/181

Ta strona została przepisana.

już tylko dość odległem wspomnieniem, któremu doraźniejsze gniewy nie pozwoliły wskrzesnąć.
Cofnijmy się wstecz, do wieczora Verdurinów. Kiedy państwo zostali sami, Verdurin rzeki:
— Czy wiesz, dokąd poszedł Cottard? Jest u Saniette’a, którego manewr giełdowy, mający go ocalić, spalił na panewce. Wyszedłszy od nas i przed chwilą wróciwszy do siebie, dowiadując się, że nie ma już ani franka a ma blisko milion długów, Saniette dostał ataku.
— Ale też poco grał; idjotyczne, to człowiek najmniej stworzony do tego! Sprytniejsi dają się oskubać, a on był przeznaczony na to aby go każdy wykierował.
— Ależ rozumie się, oddawna wiemy, że to idjota — rzekł Verdurin. — Ale ostatecznie, stało się. Jutro gospodarz wyrzuci go na bruk, znajdzie się w ostatniej nędzy; rodzina nie lubi go, a z pewnością nie Forcheville mu dopomoże! Toteż pomyślałem... wiesz, ja nie chcę nic zrobić coby ci się miało nie podobać, ale moglibyśmy może zapewnić mu niedużą rentę, tak aby nie odczuł zbytnio swojej ruiny, aby się mógł leczyć u siebie w domu.
— Ależ najchętniej; to bardzo ładnie, żeś o tem pomyślał. Ale ty mówisz: „u siebie w domu“; ten głupiec zatrzymał mieszkanie za drogie, to nie możliwe, trzebaby mu znaleźć jakieś dwa pokoiki. Zdaje się, że on wciąż ma apartament za jakieś sześć czy siedem tysięcy.