Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/185

Ta strona została przepisana.

nie, z bardziej osobistego punktu, rewelacja Cottarda, gdyby ją uczynił wcześniej, nie pozostałaby bez wpływu na mnie. Zmieniając mój sąd o Verdurinach, rozprószyłaby moje podejrzenia co do ich możebnej roli między Albertyną i mną; rozprószyłaby je może zresztą niesłusznie. Bo jeżeli pan Verdurin, którego uważałem coraz to więcej za najgorszego człowieka, miał swoje zalety, był to jednak sprzyka, okrutny w swojej dokuczliwości, oraz tak zazdrosny o władzę w swojem kółku, że się nie cofał przed najgorszem kłamstwem, podsycał najniedorzeczniejsze nienawiści, aby rwać między wiernymi więzy, nie mające za jedyny cel wzmocnienia „paczki“. Był to człowiek zdolny do cichej bezinteresowności i hojności, co nie koniecznie znaczy człowiek uczuciowy, ani sympatyczny, ani skrupulatny, ani prawdomówny, ani zawsze dobry. Dobroć cząstkowa, wzięta potrosze w spadku po rodzinie zaprzyjaźnionej z moją cioteczną babką, prawdopodobnie istniała w nim tedy, zanim ją poznałem, jak Ameryka lub biegun północny istniały przed Kolumbem lub Pearym. Nie mniej, w chwili mego odkrycia, natura pana Verdurin odsłoniła mi nową niepodejrzewaną fizjognomję; i pojąłem trudność ustalenia obrazu zarówno jakiegoś charakteru jak społeczeństw i namiętności. Charakter zmienia się bowiem nie mniej od nich, i jeżeli chcemy sfotografować to co w nim jest stosunkowo niezmienne, ukazuje zakłopotanej