Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/192

Ta strona została przepisana.

miana jest tak bardzo nierówna wówczas kiedy mi baron udziela tego czego go nauczyło życie nie umiałbym się zgodzić z Sylwestrem Bonnard, że najlepiej jeszcze w bibliotece śni się sen istnienia.
Przybyliśmy przed bramę. Wysiadłem, aby podać woźnicy adres Brichota. Widziałem z chodnika okno Albertyny, to okno niegdyś zawsze ciemne wieczorem, kiedy nie mieszkała u mnie; obecnie elektryczne światło z wewnątrz, paskowane listwami żaluzyj, prążkowało je całe równoległemi smugami złota. To czarodziejskie pismo, jasne dla mnie i kreśląc memu spokojnemu umysłowi ścisłe i bliskie obrazy w których posiadanie miałem wejść za chwilę, było niewidzialne dla Brichota, który został w dorożce, prawie ślepy; tak samo zresztą byłoby niezrozumiałe dlań, gdyby widział. Jak przyjaciele, odwiedzający mnie przed obiadem, kiedy Albertyna wracała ze spaceru, i profesor również nie miał pojęcia, że dziewczyna całkowicie moja czeka na mnie w pokoju przyległym do mojego.
Dorożka odjechała. Stałem chwilę sam na chodniku. Niewątpliwie te jasne pręgi, którem widział z dołu, wydałyby się komu innemu czysto powierzchowne; ja dawałem im osobliwą konsystencję, pełnię, solidność, dzięki sensowi istniejącemu dla mnie poza niemi, w skarbie niepodejrzewanym przez innych, który tam ukryłem i z którego tryskały owe horyzontalne promienie. Tak, to był może skarb,