Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/195

Ta strona została przepisana.

zdawały się dowodzić czegoś przeciwnego. Przypominałem sobie, że w piękny wieczór księżycowy, na początku naszych stosunków, jednego z pierwszych dni kiedym ją odprowadził i kiedy z równą przyjemnością byłbym ją opuścił aby gonić za innemi, rzekłem: „Wiesz, jeżeli cię chcę odprowadzić, to nie przez zazdrość; jeżeli masz jakieś plany, oddalę się dyskretnie“. A ona odpowiedziała: „Och, wiem, że nie jesteś zazdrosny i że ci to wszystko jedno; ale nie mam żadnych planów, tylko być z tobą. Innym razem było to w la Raspelière, gdzie p. de Charlus, zerkając na Morela, ostentacyjnie nadskakiwał Albertynie; powiedziałem: „I co, bardzo ci nadskakiwał?“ I dodałem wpół ironicznie: „Cierpiałem męki zazdrości“. Albertyna, posługując się językiem właściwym czy to pospolitej sferze z której wyszła, czy jeszcze pospolitszej w której się obracała, rzekła: „Co ty robisz za siuchty! Wiem, że nie jesteś zazdrosny. Po pierwsze, powiedziałeś mi to, a powtóre to się widzi, och!“ Nigdy nie okazała od tego czasu aby zmieniła zdanie; musiało się w niej jednak wytworzyć w tej mierze wiele nowych pojęć, które mi ukrywała, ale które przypadek mógł zdradzić, bo tego wieczora, kiedy, za powrotem, ściągnąwszy ją do swojego pokoju, powiedziałem (z pewnem zakłopotaniem, którego sam nie zrozumiałem, bo przecie oznajmiłem Albertynie że wychodzę i powiedziałem że nie wiem dokąd, może