Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/200

Ta strona została przepisana.

sobie nie przypominam. Tak mało zwracam uwagi na to co mi ludzie opowiadają, że mi się to myli w głowie. I w istocie, jeśli wspomniałem o jej trzydniowej wycieczce z szoferem aż do Balbec, skąd dostałem pocztówki z takiem opóźnieniem, mówiłem całkiem na ślepo.
Żałowałem nawet żem tak źle wybrał przykład, bo naprawdę ta wyprawa w której Albertyna ledwie miała czas dojechać i wrócić, nie dopuszczała nawet czasu na przemycenie jakiejś dłuższej nieco schadzki z kimkolwiek. Ale z tego co powiedziałem, Albertyna pomyślała, że ja wiem istotną prawdę i że jedynie ukrywałem to przed nią; była tedy przekonana od niedawna, że ja ją każę śledzić w ten czy inny sposób, że wreszcie jestem, tak czy inaczej, jak rzekła przed tygodniem Annie, „lepiej od niej samej poinformowany o jej życiu“. Toteż przerwała mi wyznaniem bardzo niepotrzebnem, bo faktem jest, że nie domyślałem się niczego. I zmiażdżyło mnie to: tak wielkie może być rozchylenie między prawdą, którą kłamczyni przekształciła, a pojęciem jakie, w duchu jej kłamstw, człowiek zakochany w kłamczyni stworzył sobie o tej prawdzie. Ledwiem wymówił słowa: „Powiedzmy mimochodem, twoja trzydniowa wycieczka do Balbec“, Albertyna przerwała, mówiąc całkiem naturalnie: „Chcesz powiedzieć, że ta podróż do Balbec nigdy nie istniała? Oczywiście! I zawsze się zastanawiałam, czemu ty udawałeś czło-