Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/211

Ta strona została przepisana.

Dotąd hipnotyzowało mnie ostatnie słowo: „zagrzać. Zagrzać, co? Herbatę? Nie. Żelazko do prasowania? Nie. Zagrzać, zagrzać, zagrzać. I naraz spojrzenie Albertyny w chwili mojej propozycji wyprawienia obiadu, cofnęło mnie w słowa kończące jej zdanie. I natychmiast ujrzałem, że powiedziała nie: „zagrzać“: ale: „dala zagrzać“. Okropność! więc toby wolała! Podwójna okropność, bo nawet ostatnia k...a, która zgadza się na to, lub pragnie tego, nie używa z mężczyzną, który się temu poddaje, tego okropnego wyrażenia. Czułaby się zanadto poniżona. Z kobietą tylko (jeżeli ma gust do kobiet) mówi to, aby się usprawiedliwić, że się oddała przed chwilą mężczyźnie. Albertyna nie skłamała mówiąc, że jest wpół przytomna. Roztargniona, impulsywna, zapominając o mojej obecności, strząsnęła przymus, odezwała się tak, jakby mówiła z jedną z „takich kobiet“, może z jedną z moich „zakwitających dziewcząt“. I nagle, przywołana do rzeczywistości, czerwona ze wstydu, połykając to co miała powiedzieć, zrozpaczona, nie chciała już rzec ani słowa. Nie miałem ani sekundy do stracenia, o ile nie chciałem aby spostrzegła moją rozpacz. Ale już, po ataku wściekłości, łzy napływały mi do oczu. Jak w Balbec, w nocy po odkryciu jej zażyłości z panną Vinteuil, trzeba mi było uprawdopodobnić natychmiast moją zgryzotę, wymyślić zarazem coś zdolnego zrobić na Albertynie tak głębokie wrażenie, żeby mi to dało kilku-