Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/216

Ta strona została przepisana.

jętne. Jesteś pewna, że ja oddawna zamierzałem cię rzucić, że czułość moja była komedją.
— Ale nie, warjat jesteś, nigdy tak nie myślałam — rzekła smutno.
— Masz rację, nie trzeba tak myśleć; kochałem cię naprawdę, to może nie była miłość, ale wielka, wielka przyjaźń, większa niż możesz przypuszczać.
— Ależ tak, wierzę. A czy ty sobie wyobrażasz, że ja cię nie kocham!
— Bardzo mi jest przykro rozstawać się z tobą.
— A mnie tysiąc razy bardziej — odparła Albertyna.
Już od chwili czułem, że nie mogę powstrzymać łez, które mi nabiegały do oczu. I te łzy nie pochodziły wcale z podobnej przykrości, jaką odczuwałem niegdyś mówiąc do Gilberty: „Lepiej żebyśmy się już nie widywali, życie nas rozdziela“. Bezwątpienia, kiedym to pisał do Gilberty, powiadałem sobie, że gdybym kochał już nie ją, ale inną, nadmiar mojej miłości zmniejszyłby szanse uczuć jakie mógłbym w niej obudzić, jakgdyby między dwiema istotami istniała nieodzownie pewna ilość rozporządzalnej miłości, tak iż nadwyżka jednej strony odbywa się kosztem strony przeciwnej, i że z ową drugą również, jak z Gilhertą, trzeba mi będzie się rozstać. Ale położenie było zupełnie odmienne dla wielu przyczyn. Pierwszą, która z kolei zrodziła inne, był ów brak woli, którego babka i matka obawiały się we mnie w Combray i wo-