Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/222

Ta strona została przepisana.

dzo ciemne; znalem jedynie bardzo słabo naturę, w której duchu działałem; dziś widzę jasno jej subjektywną prawdę. Co się tyczy prawdy objektywnej, to znaczy tego czy skłonności owej natury dokładniej od mego rozumowania chwytały prawdziwe intencje Albertyny, czy miałem rację zaufać tej naturze i czy, przeciwnie, nie zmieniała ona intencyj Albertyny zamiast je rozpoznać, trudno mi rzec. Owa mglista, doznawana przezemnie u Verdurinów obawa aby mnie Albertyna nie porzuciła, rozprószyła się odrazu. Kiedym wrócił, wróciłem z uczuciem że jestem więźniem, nie zaś że odnajduję uwięzioną. Ale rozprószona obawa pochwyciła mnie znów z większą siłą, kiedy, w chwili gdym oznajmił Albertynie że byłem u Verdurinów, ujrzałem jak na jej twarzy gromadzi się zagadkowa irytacja, wykwitająca na niej zresztą nie pierwszy raz. Wiedziałem, że ten gniew jest jedynie skrystalizowaniem się w jej ciele świadomych uraz, myśli jasnych dla istoty która je formuje i która je przemilcza, syntezą uwidocznioną ale już nie rozumową, i że ten, kto zbiera na twarzy ukochanej szacowny osad jej myśli, próbuje z kolei, dla zrozumienia co się dzieje w jej duszy, sprowadzić analizą ów osad do jego intelektualnych składników. Przybliżone zrównanie niewiadomej, jaką była dla mnie myśl Albertyny, dało mi mniejwięcej to: „Znałam jego podejrzenia, byłam pewna, że będzie się starał je sprawdzić; abym