Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/235

Ta strona została przepisana.

łe rzeczy mówi ten, który nie kocha, ile że miłość nie wyraża się wprost; dlatego wreszcie, że moje łzy, które byłyby taką drobnostką w sferze wielkiej miłości, wydawały się Albertynie niemal czemś nadzwyczajnem i wstrząsały ją, przeniesione w sferę przyjaźni w której przebywała, owej przyjaźni większej niż moja, wedle tego co właśnie dopiero co wyrzekła. Inie było to może całkiem nieścisłe, tysiączne bowiem objawy miłości mogą w końcu zrazić, w istocie która je budzi nie odczuwając ich sama, przywiązanie, wdzięczność, mniej samolubne od uczucia które je wywołało; i po latach rozłąki, kiedy nic nie zostanie z tego w dawnym kochanku, przetrwają one zawsze jw ukochanej.
I — Albertynko — odparłem — bardzo jesteś poczciwa, że mi to przyrzekasz. Zresztą, przez pierwsze lata przynajmniej, będę unikał miejsc, gdzie ty będziesz. Nie wiesz, czy pojedziesz tego roku do Balbec? W takim razie urządziłbym się tak, żeby tam nie jechać.
Jeżeli teraz posuwałem się dalej, uprzedzając czas w swojem kłamliwem zmyśleniu, czyniłem to zarówno poto aby nastraszyć Albertynę, jak poto aby zadać ból samemu sobie. Jak człowiek, który zrazu miał jedynie błahe powody do urazy, upija się wybuchami własnego głosu i ulega wściekłości zrodzonej nie z jego zarzutów ale z samego rosnącego stopniowo gniewu, tak ja toczyłem się