Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/257

Ta strona została przepisana.

łem u niej wymowny wyraz zmęczenia, nawet smutku.
W oczekiwaniu aż te suknie będą gotowe, poprosiłem o pożyczenie mi paru (czasem nawet tylko materyj) i ubierałem w nie Albertynę, drapowałem je na niej; przechadzała się po pokoju z majestatem dogaressy i z wdziękiem manekina. Ale niewola w Paryżu stała mi się cięższa od widoku tych sukien, wskrzeszających mi Wenecję. Zapewne, Albertyna była o wiele bardziej więźniem odemnie. I ciekawe było, w jaki sposób, poprzez mury więzienia, los, który przeobraża ludzi, mógł ją przeniknąć i zmienić w samej jej istocie, z młodej dziewczyny z Balbec robiąc nudną i posłuszną brankę. Tak, mury więzienia nie przeszkodziły przedostać się temu wpływowi; może nawet one go stworzyły. To nie była już ta sama Albertyna, bo nie była już, jak w Balbec, bezustanku pomykająca na rowerze, nieuchwytna z powodu mnóstwa małych plaż gdzie nocowała u przyjaciółek i gdzie zresztą kłamstwa jej czyniły ją trudniejszą do dosięgnięcia; dlatego bo zamknięta u mnie, posłuszna i samotna, nie była już nawet tem, czem w Balbec, o ile zdołałem jej dopaść, była na plaży: istotą wymykającą się, ostrożną i krętą, której obecność wydłużała się w tyle zgrabnie pokrywanych „randek“, potęgujących miłość moją cierpieniem które mi to zadawało; istotą, w której, pod jej chłodem dla innych i pod banalne-