Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/265

Ta strona została przepisana.

— Mówiłaś raz, że Gilberta nie ma „podejrzanych manier“. Ale czyż nie próbowała nawiązać stosunków z tobą? Wspominała mi o tobie.
— Owszem, rodzice posyłali po nią powóz na lekcje, kiedy była słota, więc zdaje mi się, że mnie odwiozła raz do domu i pocałowała mnie — rzekła; Albertyna po chwili, śmiejąc się, tak jakby to było coś zabawnego. — Spytała nagle, czy lubię kobiety. (Ale jeżeli Albertynie tylko się zdawało, iż sobie przypomina że ją Gilberta odwiozła, jak mogła zacytować z taką ścisłością dziwne pytanie Gilberty?) Nawet nie wiem — ciągnęła Albertyna — co mnie napadło żeby ją zmistyfikować; odpowiedziałam że tak. (Możnaby rzec, że Albertyna bała się, czy mi Gilberta tego nie opowiedziała i nie chciała żebym mógł stwierdzić kłamstwo). Ale nie robiłyśmy nic a nic. (To dziwne, żeby nic nie robiły, wymieniwszy te zwierzenia, zwłaszcza że już przedtem całowały się w powozie, jak wspomniała Albertyna) Odwiozła mnie w ten sposób cztery czy pięć razy, może trochę więcej, to wszystko.
Bardzo mi trudno przyszło nie zadać żadnego pytania, ale opanowując się aby udać że nie przywiązuję do tego żadnej wagi, wróciłem do Tomasza Hardy.
— Przypominasz sobie kamieniarzy w Jude l’Obscur, w Ukochanej, bloki kamieni, które ojciec dobywa z wyspy, zwożone statkami, gromadzące się