Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/274

Ta strona została przepisana.

Albertyna grała Rameau czy Borodina, ukazywał się moim oczom to dywan z XVIII wieku, usiany amorkami na tle róż, to wschodni step, gdzie dźwięki giną w bezmiarach przestrzeni i w pilśni śniegu. Te ulotne dekoracje były zresztą jedyną ozdobą mego pokoju; o ile bowiem, w chwili gdym wziął spadek po cioci Leonji, przyrzekłem sobie kolekcjonować jak Swann obrazy i posągi, obecnie wszystkie pieniądze szły na konie, auto i toalety dla Albertyny. Ale czyż mój pokój nie zawierał dzieła sztuki cenniejszego od wszystkich tamtych? Była niem sama Albertyna.
Patrzałem na nią. Dziwne mi było myśleć, że to ona, ona którą tak długo uważałem za niemożliwą do poznania, która dziś, obłaskawione dzikie zwierzę, krzak róży któremu dałem podporę, ramę, szpaler jej życia, siedzi tak co dnia, u siebie, blisko mnie, koło pianoli, plecami niemal wsparta o szafę z książkami. Ramiona jej, niegdyś pochylone i chytre kiedy odnosiła kluby od golfa, opierały się o moje książki. Jej piękne nogi, o których pierwszego dnia myślałem trafnie że przez całą jej młodość poruszały pedały roweru, teraz podnosiły się i opadały kolejno na pedałach pianoli, na których Albertyna — nabrawszy elegancji która mi ją czyniła bardziej moją, ponieważ zawdzięczała ją mnie — stawiała trzewiczki ze złotej lamy. Palce jej, niegdyś nawykłe do kierownicy, kładły się teraz na klawiszach jak pal-