Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/278

Ta strona została przepisana.

ce nad Albertyną — w jej spojrzeniach, w jej mince, w jej uśmiechu — odbicie owych wewnętrznych widowisk, których kontemplacja czyniła ją w owe wieczory jakby odmienną, odległą odemnie nie mającego do nich prawa. „O czem myślisz, kochanie? — Ależ o niczem“. Czasami, aby odpowiedzieć na mój wyrzut że mi nic nie mówi, to mówiła rzeczy, o których wiedziała że je znam równie dobrze jak wszyscy (niby ci wielcy politycy, którzyby wam nie zwierzyli najdrobniejszej nowiny, ale którzy w zamian podają wam wiadomość figurującą we wczorajszych dziennikach), to znów opowiadała mglisto, w tonie fałszywych zwierzeń, swoje spacery na rowerze w Balbec na rok przed naszem poznaniem się. I jakgdybym trafnie odgadł niegdyś, wnosząc że ona musiała być dziewczyną bardzo swobodną, robiącą bardzo długie wycieczki, wspomnienie tych wycieczek kładło na wargi Albertyny ten sam tajemniczy uśmiech, który mnie urzekł w pierwsze dni na didze w Balbec.
Mówiła mi także o spacerach za miasto z przyjaciółkami gdzieś w Holandji, o powrotach wieczorem do Amsterdamu, późną godziną, kiedy zbity i radosny tłum ludzi, przeważnie jej znanych, napełniał ulice, wybrzeża kanałów, których niezliczone i migotliwe ogęie odbijały się dla mnie w błyszczących oczach Albertyny, niby w mglistych szybach rączego pojazdu. Nasza rzekoma ciekawość estetyczna zasługiwałaby raczej na nazwę