Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/279

Ta strona została przepisana.

obojętności wobec bolesnej, niestrudzonej dręczącej mnie ciekawości miejsc, w których Albertyna żyła, tego co mogła robić jakiegoś wieczora, jej uśmiechów, spojrzeń, słów, pocałunków. Nie, nigdy moja zazdrość pewnego dnia o Roberta, nawet gdyby trwała, nie dałaby mi tego olbrzymiego niepokoju. Ta miłość między kobietami była czemś zbyt nieznanem, czego rozkoszy i istoty nie podobna było sobie ściśle i pewnie wyobrazić. Ileż ludzi, ileż miejscowości (nawet nie związanych z nią wprost, nieokreślonych miejsc rozkoszy, gdzie mogła ich kosztować), ileż środowisk (gdzie jest dużo ludzi, gdzie ludzie ocierają się o siebie) Albertyna wprowadziła do mego serca, z progu mojej wyobraźni lub pamięci, gdzie nie troszczyłem się o nie; niby osoba, która wprowadza z sobą do teatru swoją świtę, całe swoje towarzystwo. Obecnie znałem to wszystko wewnętrznem, bezpośredniem, spazmatycznem, bolesnem poznaniem. Miłość, to przestrzeń i czas, odczute sercem.
Może wreszcie, gdybym sam był całkiem wiemy, nie cierpiałbym na myśl o jej niewiernościach, nie będąc zdolny ich sobie wyobrazić; ale dręczyłem się, wyobrażając sobie u Albertyny własną ciągłą żądzę podobania się nowym kobietom, pragnienia nowych miłostek; odgadywałem w niej to samo spojrzenie, jakiem kiedyś, nawet przy niej, mimowoli obrzucałem młode cyklistki, siedzące przy stolikach w lasku Bulońskim. Jak poznanie, zazdrość