Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/285

Ta strona została przepisana.

czas w lipcu Balbec, Albertyna nie mówiła mi nigdy że ma ją rychło zobaczyć; sądziłem nawet że ją ujrzała wcześniej niż się spodziewała, skoro, z racji wielkiego smutku który mnie nawiedził w Balbec owej nocy 14 września, zgodziła się, przez poświęcenie dla mnie, nie siedzieć dłużej i wrócić zaraz do Paryża. Kiedy przybyła 15-go, prosiłem ją żeby odwiedziła Annę i rzekłem: „Czy rada była z twojego widoku? Otóż, pewnego dnia, przyszła pani Bontemps żeby coś przynieść Albertynie; widziałem się z nią chwilę i powiedziałem, że Albertyna wyszła z Anną: „Pojechały trochę na wieś. — Tak — odrzekła pani Bontemps — Albertyna nie jest wybredna na punkcie wsi. Naprzykład przed trzema laty uparła się codzień jeździć do Buttes-Chaumont“.
Na tę nazwę Buttes-Chaumont (gdzie Albertyna, wedle jej własnych słów, nigdy nie była), oddech zamarł mi na chwilę. Rzeczywistość jest najzręczniejszym z wrogów. Kieruje ataki na te punkty naszego serca, gdzieśmy się ich nie spodziewali i gdzie nie przygotowaliśmy obrony. Czy Albertyna kłamała wówczas, mówiąc ciotce że codzień bywa w Buttes-Chaumont, czy później mnie, kiedy mówiła, że nie zna tego miejsca?
— Szczęście — dodała pani Bontemps — że ta biedna Anna jedzie niebawem na wieś bardziej ożywczą, na prawdziwą wieś; bardzo tego potrzebuje, tak źle wygląda. Prawda, że