Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/291

Ta strona została przepisana.

gondolierów, mieszkańców hotelu, Wenecjanek. Ale kiedy znowuż rozumowałem w myśl drugiej hipotezy, wspierającej się nie na słowach Albertyny, lecz na milczeniach, spojrzeniach, rumieńcach, dąsach, a nawet gniewach których bezzasadność łatwo byłoby mi jej wykazać, ale których wolałem nie dostrzegać, wówczas powiadałem sobie, że życie Albertyny jest dla niej czemś nie do zniesienia, że przez cały czas pozbawiona jest tego co lubi i że nieodzownie któregoś dnia mnie rzuci. Pragnąłem tylko — o ileby to zrobiła — abym mógł wybrać chwilę, kiedy mi to nie będzie zbyt bolesne, a także porę roku, kiedy Albertyna nie mogłaby pospieszyć do żadnej z miejscowości, gdzie sobie wyobrażałem jej rozkosze, ani do Amsterdamu, ani do Anny (którą odnalazłaby coprawda w kilka miesięcy później). Ale do tej pory uspokoiłbym się, stałoby mi się to obojętne. W każdym razie, na to aby o tem myśleć, trzebaby czekać uleczenia małej recydywy, spowodowanej odkryciem przyczyn, dla których Albertyna, na przestrzeni kilku godzin, nie chciała opuścić a potem natychmiast opuściła Balbec. Trzeba było przeczekać objawy, które musiałyby z konieczności słabnąć, o ile bym się nie dowiedział czegoś nowego, ale były jeszcze zbyt ostre aby nie uczynić boleśniejszą i trudniejszą operacji zerwania. Operację tę uważałem obecnie za nieuniknioną, ale bynajmniej nie pilną; lepiej było dokonać jej „na zimno“.