Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/302

Ta strona została przepisana.

jące i prawdziwe minuty, powiedziałem: „Dobranoc, późno już jest“, w nadziei że mnie wówczas ucałuje i że potem będziemy to robili dalej. Ale powiedziawszy: „Dobranoc, staraj się zasnąć“, ściśle tak jak dwa poprzednie razy, poprzestała na pocałunku w twarz. Tym razem nie śmiałem jej odwołać, ale serce biło mi tak silnie, że nie mogłem się położyć z powrotem. Niby ptak, który lata z jednego końca klatki w drugi, wciąż przechodziłem od niepokoju że Albertyna mogłaby opuścić dom, do względnego spokoju. Spokój ten zrodził się z rozumowania, które rozpoczynałem kilka razy na minutę: „W każdym razie, nie może odejść bez uprzedzenia mnie, nie mówiła nic że odejdzie“ i czułem się prawie spokojny. Ale natychmiast powiadałem sobie: „A jednak gdybym miał jej jutro nie zastać? Sam ten mój niepokój musi mieć jakąś przyczynę; czemu mnie ona nie pocałowała? Wówczas ściskało mi się serce. Potem uspokajało się trochę od rozpoczętego na nowo rozumowania, ale wkońcu zaczynała mnie boleć głowa, tak bardzo ten rytm mojej myśli był nieustanny i jednostajny. Istnieją pewne stany duszy, a zwłaszcza lęki, które, nastręczając tylko dwie możliwości, mają coś równie okrutnie ograniczonego, jak proste cierpienie fizyczne. Odtwarzałem ustawicznie rozumowanie, które przyznawało rację mojemu niepokojowi, oraz to które mu przeczyło i które mnie uspokajało, na przestrzeni