Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/304

Ta strona została przepisana.

okno czerwona z gniewu, mówiąc: „Duszę się tu, wszystko mi jedno, chcę powietrza! Nie mówiłem sobie ściśle tego, ale nadal myślałem — niby o przepowiedni bardziej tajemniczej i złowrogiej niż krzyk puszczyka — o tym łoskocie, z jakim otwarła okno Albertyna. Pełen wzruszenia, jakiego może nie zaznałem od wieczoru w Combray, kiedy Swann był u nas na obiedzie, chodziłem długo po korytarzu, mając nadzieję że hałasem ściągnę uwagę Albertyny, że zlituje się nade mną i zawoła mnie; ale nie słyszałem żadnego szmeru. Pomału uczułem, że jest zapóźno. Musiała oddawna spać. Wróciłem, aby się położyć.
Nazajutrz, skoro się tylko obudziłem, ponieważ nigdy, cobądź by się stało, nie wchodzono do mnie bez wezwania, zadzwoniłem na Franciszkę. I równocześnie myślałem: „Pomówię z Albertyną o jachcie, który chcę dla niej zamówić“. Biorąc listy, rzekłem do Franciszki, nie patrząc na nią:
— Za chwilę będę chciał widzieć pannę Albertynę, czy już wstała?
— Tak, wstała wcześnie.
Uczułem że się we mnie zrywa, niby od uderzenia wichru, tysiąc niepokojów, których nie umiałem utrzymać w piersi. Huragan był taki że dech mi zapierało w piersiach jak w czasie burzy.
— A! ale gdzie jest teraz?
— Musi być u siebie.
— A, dobrze, dobrze, poproszę jej za chwilę.