Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/314

Ta strona została przepisana.

ska, widywałam ją na golfie, ale nie wiedziałam jak się nazywa“. I kiedy znów, w miesiąc później, rzekłem: „Albertyno, wiesz, ta ładna dziewczyna o której mówiłaś, co grała tak dobrze w golfa... — A, tak, odpowiadała bez zastanowienia, Emilja Daltier, nie wiem co się z nią stało“. I kłamstwo, niby fortyfikacja połowa, z obrony zdobytego obecnie nazwiska przeniosło się na możliwości odnalezienia tej osoby. „Ach, nie wiem, nie znałam nigdy jej adresu. Nie mam pojęcia, ktoby cię mógł objaśnić. Och, nie, Anna jej nie znała. Ona nie należała do naszej bandy, dziś tak rozprószonej. Innym razem kłamstwo było niby brzydkie wyznanie: „Och! gdybym miała trzysta tysięcy franków renty... Przygryzła wargi. „Cobyś zrobiła? — Poprosiłabym cię (rzekła ściskając mnie) o pozwolenie zostania tutaj. Gdzież mogłabym być szczęśliwsza? Ale, nawet biorąc w rachubę kłamstwa, niewiarygodne było do jakiego stopnia życie Albertyny było zmienne i jak ulotne były jej najżywsze pragnienia. Szalała za jakąś osobą, a za trzy dni nie zechciałaby jej widzieć. Nie mogła wyczekać ani godziny żebym jej kupił płótna i farby, chciała się zabrać z powrotem do malarstwa. Dwa dni niecierpliwiła się, płakała prawie rychło osychającemi łzami dziecka, któremu zabrano mamkę. I ta niestałość uczuć w stosunku do osób, rzeczy, zajęć, sztuk, krajów, była w niej tak powszechna, że jeżeli kochała pieniądze (czego nie