Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/48

Ta strona została przepisana.

żają za zbyteczne obnosić się z żałobą „którą mają w sercu“. Wolała wzór inteligentnych przestępców, którzy brzydzą się kliszami zaklęć o niewinności, i których obrona — bezwiedne półwyznanie polega na powtarzaniu, że nie widzieliby nic złego w tem co im się zarzuca i czego, przypadkowo zresztą, nie mieli sposobności popełnić. Może, przyjąwszy dla wytłumaczenia swojej postawy tezę obojętności, uważała — raz osunąwszy się po pochyłości swoich złych uczuć — że jest niejaka oryginalność w odczuwaniu ich, rzadka bystrość w ich rozpoznaniu a pewien tupet w ich głoszeniu. W rezultacie, pani Verdurin akcentowała swój brak zgryzoty nie bez satysfakcji i dumy paradoksalnego psychologa i śmiałego dramaturga.
— Tak, to bardzo zabawne — rzekła — to mnie prawie nie obeszło. Mój Boże, nie mogę powiedzieć że nie wolałabym aby żyła, to nie była zła osoba.
— Owszem — przerwał Verdurin.
— A! mąż jej nie lubi, bo uważał, że jej towarzystwo przynosiło mi szkodę, ale on jest zaślepiony na tym punkcie.
— Przyznaj — rzekł Verdurin — że ja nigdy nie pochwalałem tego stosunku. Zawsze mówiłem, że ona ma złą opinię.
— Nigdy nie słyszałem — zaprotestował Saniette.
— Ależ jakto! — wykrzyknęła pani Verdurin — to było powszechnie znane; nie złą, ale ha-