Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/64

Ta strona została przepisana.

pięknością. Tym razem zresztą przeznaczeniem jej było tylko pokazać mi drogę; nie drogę sonaty, bo to było niewydane dzieło Vinteuila, w którem, jedynie przez aluzję, podkreśloną w tem miejscu komentarzem programu (należało go mieć równocześnie przed oczami), muzyk, jakby dla zabawy, wprowadził na chwilę leciutką frazę z sonaty. Zaledwie przywołana w ten sposób, znikła; poczem znalazłem się znów w nieznanym świecie, ale wiedziałem teraz — i wszystko mi już wciąż o tem przypominało — że to jest jeden ze światów, o których stworzenie nawet nie podejrzewałem Vinteuila; kiedy bowiem, zmęczony sonatą, będącą dla mnie wszechświatem już wyczerpanym, próbowałem sobie wyobrazić inne, równie piękne lecz odmienne, czyniłem jedynie tak jak owi poeci, którzy zapełniają swój rzekomy raj łąkami, kwiatami, rzekami, dublującemi łąki, kwiaty i rzeki ziemi. To, com miał przed sobą, dawało mi tyle szczęścia ileby mi go dała sonata, gdybym jej nie znał; tem samem, będąc równie piękne, było inne. Podczas gdy sonata ukazywała mi liljowy i sielski świt, rozszczepiając swoją ulotną czystość aby zawisnąć na lekkiej a przecież silnej tkaninie wiciokrzewów i białych geranji, nowy utwór rozpościerał się na powierzchni gładkiej i równiej jak powierzchnia morza, w burzliwy poranek już zarumieniony purpurą, pośród cierpkiego milczenia, w bezkresnej pustce; i ten nie-