Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/65

Ta strona została przepisana.

znany wszechświat wyłaniał się z ciszy i z ciemności, w różanym blasku jutrzenki, wznosząc się stopniowo przedemną. Ta czerwień tak nowa, tak nieobecna w tkliwej, sielskiej i czystej sonacie, barwiła całe niebo — niby jutrzenka — tajemniczą nadzieją. I już przeszywał powietrze śpiew, pełna gama tonów, śpiew nieznany, najróżniejszy od wszystkiego cobym zdołał kiedy wyroić, niewysłowiony i krzykliwy zarazem, już nie, jak w sonacie, podobny do gruchania gołębi, ale rozdzierający powietrze, równie żywy jak szkarłatny odcień w którym tonął początek, coś niby mistyczne pianie koguta, niewymowne ale ostre wołanie wiekuistego poranka. Atmosfera dimna, spłukana deszczem, elektryczna — o tak odmiennym charakterze, o całkiem innych ciśnieniach, w świecie tak odległym od dziewiczego i pełnego roślin świata sonaty, zmieniała się co chwila, zacierając purpurową obietnicę Jutrzenki. O południu wszelako, w palącym i przelotnym blasku, zdawała się ona spełniać w ciężkiem, wiejskiem, niemal sielskiem szczęściu, gdzie kołysanie się hucznych i rozpętanych dzwonów (podobnych tym, które rozpalały żarem plac kościelny w Combray i które Vinteuil, słyszący je z pewnością często, odnalazł może w owej chwili w pamięci niby farbę pomieszczoną własną ręką na palecie) wyrażało jakgdyby materjalnie najgrubszą radość. Prawdę mówiąc, z estetycznego punktu, ten radosny motyw nie podobał mi się;