Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/78

Ta strona została przepisana.

łączyłem z muzyką wspomnienie jednej tylko osoby — Albertyny. I fraza, która kończyła andante, zdawała mi się tak boska, że powiadałem sobie, iż szkoda że Albertyna nie wie — a gdyby wiedziała, nie zrozumiałaby — jakim zaszczytem jest dla niej być zespoloną z czemś tak wielkiem co nas kojarzy i od czego ona pożycza niejako patetycznego głosu. Ale skoro muzyka się przerwała, obecne w salonie istoty zdawały się nazbyt żadne.
Podano chłodniki. P. de Charlus zaczepiał od czasu do czasu któregoś lokaja: „Jak się miewasz? czyś dostał mój bilecik? Przyjdziesz? Zapewne, była w tych zagadywaniach swoboda wielkiego pana, który sądzi że komuś pochlebia i bardziej jest spoufalony z ludem od mieszczucha; ale była i chytrość przestępcy, który myśli, że to z czem publicznie paraduje, staje się tem samem niewinne. I dodawał tonem Guermantes pani de Villeparisis: „To dzielny chłopak, dobry charakter, często zatrudniam go u siebie. Ale te finty zwracały się przeciwko baronowi, bo jego poufałe grzeczności i bileciki do lokajów zdawały się jednak czemś dość osobliwem. Sami lokaje czuli się zresztą bardziej zakłopotani niż dumni, przez wgląd na kolegów.
Tymczasem septet, który rozpoczął się na nowo, zbliżał się ku końcowi; na parę zawodów jakaś fraza z sonaty wracała, ale za każdym razem zmieniona, w innym rytmie, z innym akompanjamentem, ta sama a przecie inna, tak jak odradzają się rze-