Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/80

Ta strona została przepisana.

słodkim głosem ofiarowywała mi szczęście, naprawdę warte osiągnięcia — niewidzialna istota, której języka nie znałem a którą rozumiałem tak dobrze — jedyna może Nieznajoma, którą mi kiedy dane było spotkać. Potem ta fraza rozpadła się, przeobraziła, jak owa „swannowska“ fraza w sonacie, i znów stała się tajemniczem początkowem wołaniem. Przeciwstawiła się mu inna fraza, bolesna, ale tak głęboka, tak nieuchwytna, tak wewnętrzna, niemal tak organiczna i sięgająca do trzewi, że kiedy wracała, niewiadomo było, czy to są nawroty tematu muzycznego czy newralgji.
Niebawem dwa motywy sprzęgły się w zapasach; to jeden z nich znikał zupełnie; to znów dostrzegało się jakiś strzęp drugiego. Zmagania, prawdę rzekłszy, jedynie energij; bo jeżeli ścierały się te istoty, to wyzwolone z fizycznego ciała, ze swej postaci, imienia, znajdując we mnie widza duchowego, nie dbającego również o nazwy i o swoiste cechy, pochłoniętego jedynie ich niematerjalną i dynamiczną walką, namiętnie śledzącego dźwięczne jej perypetje. Wreszcie zatryumfował motyw radosny; to już nie był ów niespokojny prawie apel rzucony w puste niebo; to była niewysłowiona radość jakgdyby płynąca z Raju; radość równie odmienna od radości sonaty, jak od słodkiego i poważnego anioła Belliniego, grającego na teorbanie, mógłby być różny jakiś archanioł Mantegny, odziany w szkarłatną suknię i dmący w puzon. Wiedzia-