ją poróżni, skoro zacznie wykluczać i zapraszać. Myśl, że książę Gilbert (z powodu niego po części chciała wykluczyć panią de Valcourt, której książę nie przyjmował) miałby nie być proszony, przeraziła ją. Oczy jej przybrały niespokojny wyraz.
— Czy razi cię światło? — spytał p. de Charlus, z udaną powagą, której ironia pozostała niezrozumiana.
— Nie, wcale nie, myślałam o trudnościach, oczywiście nie z mojego powodu, ale z powodu mojej rodziny... jakieby mogły wyniknąć, w razie gdyby się Gilbert dowiedział, że ja wydałam wieczór, nie zapraszając go... on, który zawsze, z najbłahszej okazji...
— Właśnie o to chodzi, że okazja nie jest najbłahsza. Sądzę, że zgiełk rozmów przeszkodził kuzynce słyszeć, że nie chodzi to o światowe grzeczności, ale o przestrzeganie rytuału właściwego prawdziwemu nabożeństwu.
Poczem, uznawszy nie to że następna osoba zbyt długo czeka, ale że nie przystoi przedłużać faworu tej, która miała na oku nietyle Morela ile własną „listę“ gości, p. de Charlus, niby lekarz przerywający konsultację skoro uzna że siedział dość długo, dał do zrozumienia kuzynce że audjencja skończona, nie żegnając jej, ale obracając się do następnej z brzegu osoby:
— Dobrywieczór, pani de Montesquiou, cudowne było, prawda? Nie widziałem Heleny, niech jej
Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/97
Ta strona została przepisana.