wał się mieć zamurowane okna. Całkiem odwrócony od ulicy, światło brał z głębokiego ogrodu. I tam już usłyszałem głosy szczęśliwe.
Troje dzieci obskoczyło nas wkoło:
— Monella! Monella! wołały, Monella wróciła!
Popatrzyły na mnie i szepnęły:
— Jaki on duży? Czy on się będzie bawił Monello?
A dziewczynka odrzekła im:
— Niedługo już dorośli pójdą z nami. Zwrócą się do małych dzieci, nauczą się bawić. Zrobimy dla nich szkołę, ale w naszej szkole nikt nie będzie pracował. Czyście głodni?
I głosiki krzyknęły:
— Tak, tak, trzeba zrobić obiadek!
Wtedy przyniesiono małe, okrągłe stoliki, serwetki wielkości listka bzu, szklanki niby naparstki do szycia i talerzyki wyżłobione jak łupinki orzechów. Posiłek składał się z czekolady i okruszyn cukru. A wino nie chciało wcale płynąć do szklanek, bo białe flakoniki wielkości małego palca, miały zbyt cienkie szyjki.
Pokój był stary i wysoki. Wszędzie paliły
Strona:Marcel Schwob - Księga Monelli.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.