Strona:Marcel Schwob - Księga Monelli.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

ślad obrębu; skrzypiąc zagłębiała igła w płótno swe stalowe ostrze, ciągnąc za złotem uszkiem długą nić. I na lewą rękę Monelli miło było patrzeć, bo głaszcząc łagodnie sztywne płótno, wygładzała wszystkie jego zmarszczki, jakby w milczeniu oblekała świeżą pościel dla chorego.
Przyglądając się tak Monelli, radowało się dziecko bez słów, bo praca jej wydawała się zabawą, a słowa były proste i nie wiele miały znaczenia. Śmiała się do deszczu, śmiała się do śniegu, śmiała się do słońca. Kiedy miała pieniądze, śmiała się, bo myślała, jak pójdzie tańczyć w nowej sukni. Kiedy była w nędzy, śmiała się, że będzie jadła groch, gruby posiłek codzienny. Mając grosze, myślała o dzieciach, które będzie mogła niemi ucieszyć; i czekała, kiedy będzie miała rękę próżną, by módz zamknąć się i otulić swoim głodem, nędzą.
Była zawsze otoczona dziećmi, co w nią patrzały rozszerzonemi oczyma. Może jednak wolała od nich dziecko, które spędzało przy niej wszystkie godziny dnia. A przecie poszła