— Chodź, szepnął chłopak. — Z pewnością już twoja pani cię szuka.
Pozwoliła mu się uprowadzić obcierając wciąż oczy dłonią poplamioną atramentem.
— A cóż się znów stało dzisiaj? — pytał. — Wczoraj już nie chciałaś.
— Wybiła mnie szczotką od kurzu, powiedziała dziewczyna zaciskając wargi, a potem zamknęła w schowku na węgle razem z pająkami i robakami. Jak wrócę, włożę szczotkę do jej łóżka, podpalę jej dom węglem, a ją zabiję własnymi jej nożyczkami. Tak. Ściągnęła usta. Oh, zaprowadź mnie daleko, żebym jej już nie zobaczyła. Boję się jej ostrego nosa i okularów. Ale się dobrze zemściłam przed odejściem. Wyobraź sobie, ona ma portrety swoich rodziców w aksamitnych ramkach na kominku. Starzy. Nie tak, jak moja mama. Ale ty nie możesz wiedzieć. Pomazałam je solą szczawikową. Będą straszni. To się dobrze stało. Mógłbyś mi odpowiedzieć przynajmniej.
Chłopak podniósł oczy na morze. Było ciemne i zamglone. Opona z deszczu przesłaniała całą zatokę. Nie widać było raf ani ostrzegających
Strona:Marcel Schwob - Księga Monelli.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.