a słoma jej dachu spokojnie ociekała wodą. Popchnęli deskę u wejścia; w głębi był rodzaj alkierza, zrobionego z pokryw od pak i pełnego siana.
Dziewczynka usiadła. Chłopiec otulił jej nogi suchą trawą.
— To kłuje, powiedziała.
— To rozgrzewa, odparł chłopiec.
Usiadł koło drzwi wyczekując. Od wilgotnego chłodu drżał na całem ciele.
— Czy ci aby nie zimno? — spytała dziewczynka. — Potem się rozchorujesz i co się ze mną stanie?
Chłopak potrząsnął głową. Siedzieli w milczeniu. Mimo zachmurzonego nieba czuć było zmrok.
— Chce mi się jeść, odezwała się dziewczynka. Dziś u pani jest pieczona gęś z kasztanami. Oh, ty o niczem nie pomyślałeś! Ja przynajmniej przyniosłam pierożki z mięsem. Masz.
Wyciągnęła rękę. Palce jej lgnęły w zimnej masie.
— Pójdę poszukać krabów — powiedział chłopiec. — Są przy Czarnych Skałach. Wezmę łódź celną z dołu.
Strona:Marcel Schwob - Księga Monelli.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.