— Będę się bała sama.
— Nie chcesz jeść?
— Nie odpowiedziała.
Chłopiec otrząsnął źdźbła słomy poprzyczepiane do bluzy i wysunął się na dwór. Usłyszała odgłos jego kroków połknięty błotem.
Potem była wichura i wielka rytmiczna cisza ulewy. Mrok stał się posępniejszym i głębszym. Godzina obiadowa u pani minęła. Godzina snu minęła. Tam pod wiszącemi oliwnemi lampami wszystko spało na biało zaścielonych łóżkach. Kilka mew krzyknęło na burzę. Wiatr zakręcił się i fale poczęły huczeć w głębiach jam skalnych. W oczekiwaniu obiadu dziewczynka zasnęła, potem obudziła się. Jej chłopak musiał się tam bawić krabami. Co za samolub! Wiedziała, że statki trzymają się zawsze na wodzie. Toną ci ludzie, którzy nie mają łodzi.
— Dobrze mu tak! niech zobaczy, że ja śpię, pomyślała. Nie odpowiem mu ani słowa: będę udawać. Tak będzie też dobrze.
Strona:Marcel Schwob - Księga Monelli.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.