Na nim w pośrodku stał mały, czysto utrzymany domek, o okrągłych przepalonych szybkach; czerwone i żółte nasturcye pięły się wzdłuż okien, a po obu stronach drzwi stały podłużne skrzynki pełne ziemi, gdzie kwitły konwalje, rezeda i geranje. Człowiek, płuczący zmoczoną bluzę u brzegu barki, odezwał się do tego, co stał z bosakiem:
— Mahot, a nie przegryzłbyś czego.
— Zgoda, odpowiedział Mahot.
Położył bosak, przeskoczył zwoje lin i usiadł między dwiema skrzynkami kwiatów. Towarzysz klepnął go po ramieniu i wszedł do domku, skąd wyniósł paczkę, owiniętą zatłuszczonym papierem, bochenek chleba i gliniany dzbanek. Wiatr uniósł papier zawinięcia na kępy konwalij. Mahot podjął go i odrzucił ku śluzie, gdzie upadł pod nogi dziewczynki.
— Smacznego tam na górze! krzyknął, my bo jemy właśnie.
I dodał:
— Indyanin, do usług rodaczko. Możesz powiedzieć, żeśmy przejeżdżali tamtędy.
Strona:Marcel Schwob - Księga Monelli.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.