ckim językiem, żeby im nie psuć humoru, nie była jeszcze wówczas w zwyczaju. Kupców polskich na rynku już ci wymieniłem, panie Ludwiku; innych z tego czasu, między dwudziestym a trzydziestym rokiem, nie pamiętam; nie było ich wogóle jeszcze w Poznaniu, prócz przekupniów, straganiarzy i przekupek, sprzedających po większej części wiktuały i owoce. Powelski i Sypniewski mieli znaczne materyalne handle, przedewszystkiem zaś wielkie składy win, jak kilka lat późniée Kaczkowski przy Szerokiéj ulicy; doszli oni do pięknych majątków, które z czasem po wsiach się rozwiały i do trzeciego pokolenia nie doszły. Chociaż lokale, w których się te handle mieściły, były nie wielkie i nie świetne, a za niemi pokoiki, poświęcone czci Bachusa, wązkie i ciemne, pielgrzymowali do nich, osobliwie wieczorem, honoratiores miasta, a nieraz mi z zadowoleniem wspomniał jaki kolega z Quinty lub Quarty, że widział wczoraj tego lub owego profesora wchodzącego po czwartéj do Powelskiego na ćwiartkę nektaru.
Idący z Wodnéj ulicy na Rynek miał domy Sypniewskiego i Powelskiego po lewej ręce; pierwszy z nich, a drugi od rogu, już zniknął z tego świata jako samoistna jednostka, a raczéj stanowi część téj oto kamienicy w stylu dziwaczno-rokokowym przed kilkunastu laty wystawionéj na miejscu bardzo starego narożnego domu Auów. Dom ten miał także, jak sobie przypominam, swoją historyczną chwilę. Otóż w roku czterdziestym dziewiątym, czy też pięćdziesiątym, po bardzo gwałtownym deszczu, zrobiła się na jego spłaszczonym rogu, ściekiem farby, wielka ciemna plama, która wieczorem, oświetlona będącą u góry latarnią, mogła mieć do krzyża zamazanego pewne podobieństwo. Wpadło to najpierw w oczy niewątpliwie jakiejś pobożnéj babince i zdało jéj się cudem. Stanęła patrząc ze skruchą; przy-
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.