Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

nie moje, gdy pewnego rana, wiosną czterdziestego piątego roku, pojawił się naraz u mnie Władysław Szczepanowski.
Sprzykrzył sobie zagranicę, przybył do Poznania w nadziei, że znajdzie jakiś punkt oparcia, chociaż oprócz mnie żywego ducha tu nie znał. W rozmowie o rożnych możebnościach, wymieniłem mu osuszanie łęgów oberskich; pochwycił tę myśl natychmiast. Zaprowadziłem go do Marcinkowskiego, na którym zrobił dobre wrażenie i który go polecił jenerałowi Chłapowskiemu, będącemu wtenczas na czele komisyi nadobrzańskiéj. Na drugi dzień już był w Turwi; jenerała ujął sobie przyjemna osobistością, rozważną rozmową i wzięciem pełnem taktu, a ponieważ, szczęśliwym trafem, szukano właśnie inżyniera, dostał miejsce od razu. Ale trzeba było złożyć egzamin pruski.
Niebawem więc pojechał do Berlina i, choć słówka po niemiecku nie umiał, ufał w dobrą gwiazdę swoją, a bardziéj w list, który mu sławny fizyk Franciszek Arago dał do Humboldta. List ów wywarł wpływ magiczny. Humboldt nie tylko mu wyrobił w ministerstwie pozwolenie składania egzaminu, nawet składania po francuzku, lecz oprócz tego sam go egzaminatorom przedstawił. Wszystko parę dni tylko trwało, poszło jak z płatka, i Szczepanowski wrócił z pozwoleniem kanalizowania łęgów oberskich.
Większa jeszcze niż w Berlinie wyświadczyła mu fortuna przysługę w Poznaniu. Pierwszego dnia zaraz poszedłem z nim do profesora Antoniego Poplińskiego, do którego miał list czy polecenie z Paryża, bodajnie od Sienkiewicza. Starsza córka profesora, będąca właśnie w pokoju przy ojcu, zrobiła na nim stanowcze wrażenie. Wcale się nie dziwiłem; była to bowiem siedmnastoletnia panienka pełna niezwykłego wdzięku. Zapewniwszy so-