Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

to téż po fatalnym wypadku, przez dni kilka, które razem z Mendychem, po większéj części przy nim w Bazarze spędziłem, był głębokim przejęty smutkiem, zamyślony i milczący.
Z dwadzieścia lat w najściślejszéj przyjaźni, a raczéj w braterstwie, przeżył z Marcinkowskim, który go często w mowie i listach swym kochanym bratem“ nazywał, podzielał statecznie jego uczucia, dążności i prace, dopomagał mu we wszystkich przedsięwzięciach i wraz z żoną znajdował w nim najzaufańszego powiernika i doradzcę w dobrych i złych przejściach życia; nie dziw więc, że ta śmierć tak silnie i boleśnie go dotknęła, zwłaszcza iż żadnéj rzeczy nie brał lekko ani powierzchownie. W jednym z ostatnich swoich listów, który mi pan Maciéj dał potem na pamiątkę, pisze do niego Marcinkowski: No, panie Macieju! tylko łeb do góry! Przejdziemy przez ten świat jak pielgrzymi przez puszczę; wiatr za nami wszelki ślad stóp naszych zasypie. A smutno wspomnieć, że byłby się człowiek mógł na coś przydać.“ To na coś przydać“ nadaje całą wartość krótkiéj i marnéj wędrówce naszéj, panie Ludwiku, i to było świadomem zadaniem życia obydwóch tych ludzi. Maciéj Mielżyński przez lat przeszło piętnaście, po śmierci przyjaciela, starał się, jak mówiłem, zastąpić go, działać w tym samym duchu i przynajmniéj zachować to dobre, co już było. Testament zmarłego, który go mianował spadkobiercą i wykonawcą ostatniéj swéj woli wymagał po nim nowych ofiar, bo Marcinkowski nic po sobie nie zostawił, a niejedno polecił. Ofiary te z wszelką gotowością poniósł pan Maciej, pokrył wszelkie zapisy, na wychowanie dwóch siostrzeńców przyjaciela przez lat kilka łożył i z majątku swego kapitał nie mały przeznaczył, aby stypendya