Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaszło to czterdziestego drugiego roku, gdy Fryderyk Wilhelm IV przyjechał do Poznania. Zadowolenie było powszechne, bo wkrótce przedtem, w skutek śmiałego wystąpienia Edwarda Raczyńskiego, duch flottwellowski znacznie ostygł w sferach rządowych; zrobiono na korzyść naszéj narodowości niektóre ustępstwa, a ludność polska, wtenczas jeszcze materyalnie i moralnie dość silna, spodziewała się więcéj po królu, o którym wiedziano, że ma dobre serce i że mimo romantyczno-feodalnych czasami zapatrywań, przejęty szlachetnem wyobrażeniem o godności swego stanowiska i stosunku do poddanych, nie sądzi, iżby przyrzeczenia i słowa królewskie, bądź własne, bądź to przodków, nie warte były fajki tabaki.

Obywatele polscy wyprawili Fryderykowi Wilhelmowi na sali landszaftowéj wspaniałą ucztę; postawiono dlań przy stole starożytne, wyzłacane krzesło, nie wiem gdzie wynalezione, na którem podobno jeden z królów polskich siedział. Król był łaskaw i wesół, mniéj więcéj do każdego z przedstawionych przemówił, a do niektórych lepiéj znanych odezwał się bardzo dowcipnie. Późnym wieczorem odbył się świetny bal na ratuszu, który miasto wyprawiło; ulice zaś i domy tak pięknie przystrojono, jak nigdy jeszcze przedtem ni potem. Tłumy ucieszone roiły się w gęstych szeregach niemal wszędzie przez noc całą, bo tysiące ludzi przywędrowało ze wsi i miasteczek, a wszyscy ożywieni byli zadowoleniem i nadzieją. Sam tego nie widziałem; znajdując się wtenczas gdzieindziéj, ale mi tak opowiadano, skoro wkrótce potem wróciłem; zresztą pamiętam podobne oświetlenie i przepychy uliczne na przyjęcie tegoż samego Fryderyka Wilhelma, gdy jako następca tronu, latem trzydziestego piątego roku przybył do Poznania.