Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale nadto już długo tu bawim przy landszafcie, panie Ludwiku; powiedziałem ci prawie wszystko, co mi się w pamięci do jéj murów przyczepiło, a teraz idźmy daléj. Część Wilhelmowskiéj ulicy z téj strony, po za Fryderykowską, leżąca nic mi ciekawego nie przypomina; nie było tam, w czasach méj młodości, tych dwóch pięknych budynków zarządu celnego i sądu powiatowego, które do najnowszych w mieście należą, tylko na miejscu pierwszego stało długie, jednopiętrowe, stare i bardzo brzydkie domisko (już ci o niem wspomniałem i sam je przed sześciu laty jeszcze widziałeś), gdzie się od pierwszych pruskich czasów biura celne mieściły; przed niem zaś i za niem były pustki i płoty. Z cłem i celnikami, posłuszny będąc biblii, unikałem zawsze stosunków, lecz paru osobistości z owego celnego budynku nie zapomniałem jeszcze, choć mi już od lat piędziesięciu przeszło znikły z oczu. Dyrektorem był tutaj między rokiem trzydziestym a czterdziestym niejaki Schleusner, dawniejszy wojskowy, jak okazywała wysoka, wyprężona, żołnierska postawa; nie znałem go osobiście, lecz syn jego chodził zemną do szkół, a ponieważ był nader przyzwoity, niezwykle grzeczny i przyjacielski chłopiec, przestawaliśmy z nim wiele częściéj i chętniéj niż z innymi niemieckimi kolegami. Pani Schleusnerowa, już nie młoda, musiała być kiedyś rzadkiéj piękności, a córka jéj, wtedy dorosła, należała do najładniejszych i przez oficerów najbardziéj otaczanych panien niemieckich. Współzawodniczyła ona pod tym względem z panną Sardahelli, córką kapitana węgierskiego pochodzenia, którą spotykaliśmy w towarzystwie krótkiéj, tłustéj mamy, bardzo często na ulicach i przechadzkach, bo wiedziała, jak się zdaje, że na pokazywaniu się nie traci. Dziwi cię to może, panie Ludwiku, iż o takich rzeczach mówię, choć prawie Matuzalem ze mnie, ale widzisz, takie estetyczne