Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 01.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.

placu, któremu teraz wystawienie nowéj komendantury całkiem inny nada pozór. Dawniéj, przed rokiem trzydziestym, przypominam sobie tu niejasno, w dolnéj jego części, prawie w środku, jakiś budynek dość duży, do szopy podobny; co to jednak było, powiedzieć już nie umiem. Po lewym boku jego ciągnące się ogrody i przestworza należały do magazynów wojskowych, prawy zaś bok jeszcze długo po czterdziestym roku zajmowały, zamiast teraźniejszych wielkich kamienic, chaty, domeczki i mury. Na samym końcu, tuż przy św. Wojcieskiéj górze, gdzie teraz ów narożny dość pozorny dworek, było znaczniejsze zabudowanie, do którego się przez bramę podwórzową wchodziło; przypomina mi to miejsce tragiczny wypadek. Przed trzydziestu laty mieszkał tam sobie młody żyd, dr. Löwenthal, mój znajomy. Był on jednym z pierwszych nauczycieli tutejszéj szkoły realnéj i odznaczał się nie tylko gruntowną nauką jako matematyk i fizyk, lecz powszechnie był ceniony i lubiony przez kolegów i uczniów, jako człowiek honorowy, przyzwoity w obejściu i zdolny pedagog. Zawsze skromny, zwyczajnie małomówny, zdradzał czasami usposobienie posępne, lecz przypisywano to dolegliwościom fizycznym i biedzie w latach uniwersyteckich przebytéj. Krewni wystarali mu się o pannę wcale nieszpetną i znacznie posażną, córkę znanego wtenczas na Starym rynku kupca papieru Goldberga, w skutek czego Löwenthal rozchmurzył się widocznie. Wszystko szło z razu jak najlepiéj; narzeczeni odbywali, wedle niemieckiego zwyczaju, odwiedziny u znajomych, zdawali się oboje zadowoleni z siebie i dzień ślubu już wyznaczono. Nagle, pewnego rana, Löwenthal zniknął z mieszkania, zabrawszy z sobą tylko gruby paltot, parasol i kalosze, bo to był ciemny, słotny i bardzo zimny poranek marcowy, i zniknął na wieki. Wieczora poprzedzającego był u na-